Batman w tym miesiącu skończył osiemdziesiąt trzy lata i – patrząc w przemęczone oczy Roberta Pattisona wcielającego się w Człowieka-Nietoperza w filmie Matta Reevesa – można by słusznie pomyśleć, że po tak długim czasie trudno wymyślić cokolwiek nowego w kwestii przygód tej postaci. A jednak jest ona jedną z najbardziej żywotnych w popkulturze; wciąż opowiada się ją na nowo, patrzy na nią z innej perspektywy, umieszcza w różnych konwencjach i kontekstach. Osiemdziesiąt trzy lata – ile postaci w głównym nurcie kultury może poszczycić się taką ciągłością? Ma to jednak także swoją drugą stronę, jako że Batman dźwiga na swoich barkach bagaż wszystkich obrazów, które na jego temat powstały i które dopiero powstaną, podlega nieprzerwanym ocenom, zestawieniom i porównaniom.
Presja na oryginalność w takich warunkach jest rzeczywiście duża, a czasy, w rzucania w widzów efektami specjalnymi, żeby zakryć wtórność fabuły czy jej niedociągnięcia, dobiegają już końca. Niezależnie od tego, ilu cudacznych obcych z kosmosu, złoczyńców w ich podniebnych twierdzach, ekranizowanych dyskusji „kto by wygrał, Człowiek-Skała Osadowa czy Plantgirl?” pojawi się na ekranie, coraz częściej są jedynie przekąskami pełnymi pustych kalorii, które może i smakują nieźle podczas jedzenia, ale nie zmienią niczyjego życia. Niezależnie od scenerii to fabuła świadczy o prawdziwej sile filmu superbohaterskiego i tego nijak nie da się przeskoczyć.
Po Batmanie Matta Reevesa widać, że taka oszczędność środków popłaca. To jednocześnie koniecznością i coś, co dzieje się samoistnie. Gotham i sama postać Batmana z założenia są gotyckie, przesadzone, z rozmachem niemal operowym, więc mając tak wysoko ustawiony punkt wyjścia i każde dołożenie elementu niesamowitości ma o wiele silniejszy efekt odrealniający niż w przypadku chociażby Spider-Mana. Z drugiej to ograniczenie jest wentylem bezpieczeństwa – mając w domyśle nieco przerysowany świat nie trzeba tak naprawdę niczego dokładać, ale skupić się na fabule. Odbiorca oczekuje mrocznego miasta, które będzie podobne do takiego, które zna; przeciwników będących złoczyńcami, ale jednak ludźmi; dylematów superbohatera będących odzwierciedleniem problemów zwykłego człowieka.
Tegoroczny Batman sięga właśnie do tych założeń, skupiając się na samej postaci, a nie na jej wyczynach, dzięki czemu to, co prywatne, pozostaje kameralne i intymne, a to, co wielkie, staje się jeszcze bardziej oszałamiające
You’re everything they say, ain’t ya?
Pytanie, które zadaje się nam w filmie, brzmi jednak – o kim mówimy, kiedy mówimy o Batmanie? I, co ważniejsze, czy mściciel z Gotham rzeczywiście istnieje? Jest to o tyle istotne, że nie wydaje się, żeby ktokolwiek kwestionował jego istnienie, a jednak idea Człowieka-Nietoperza jest o wiele silniejsza niż jakakolwiek wcielająca się w niego osoba. Nie chodzi o to, żeby Batman pojawiał się gdziekolwiek osobiście, ale o to, żeby ludzie myśleli, że może pojawić się w każdej chwili – dlatego jednymi z najważniejszych słów padających w filmie są te o strachu jako narzędziu. Przez dwa lata, podczas których Wayne wyrusza nocami na ulice Gotham, Batman stał się nie tyle bohaterem, nie tyle ikoną, ile uliczną legendą czy wręcz mitem szczególnie silnym w umysłach ludzi występujących przeciwko prawu. Kiedy łamiesz zasady, trafiasz na celownik mściciela – i nawet nie musi tak rzeczywiście być, w końcu jedna osoba, nawet tak wpływowa jak Wayne, nie może być obecna wszędzie naraz; chodzi o stworzenie w umysłach połączenia między działaniem a potencjalną konsekwencją, niezatartego utożsamienia „popełniasz przestępstwo – Batman cię dopadnie”.
To fabuła świadczy o sile filmu superbohaterskiego.
Doprowadza to jednak do zaskakującej sytuacji, której skutki zdaje się eksplorować film Reevesa – Batman przestaje istnieć. Jeśli mściciel jest wszędzie, to jest zarazem nigdzie, bo tak na dobrą sprawę idea Batmana i wszystkie pogłoski, które wokół narastają, stają się o wiele silniejsze niż mściciel osobiście. Widać to za każdym razem, kiedy pojawia się wśród ludzi – rozmowy milkną, skokowo rośnie napięcie, mało kto zdaje się wiedzieć, jak zachować się w jego towarzystwie. Reakcje rzadko są przyjazne, mimo że Batman działa dla dobra innych – w mrocznym, zalewanym przestępczością Gotham ktoś, kto wymierza sprawiedliwość na własną rękę, staje się kolejnym elementem wprowadzającym chaos, o którym można powiedzieć wszystko i każda z tych rzeczy częściowo okazuje się prawdą. Nie ma już znaczenia, co nią rzeczywiście jest – chodzi o to, co ludzie uznają za prawdę i co stanie się częścią legendy Batmana.

Wykończony Robert Pattison świetnie oddaje sytuację, w której z określenia „żywa legenda” to legenda zaczyna przeważać nad aspektem życia. Wayne nie nadąża już za wciąż zmieniającym się, w dużej mierze na gorsze, obrazem swojej drugiej tożsamości. Conocne eskapady okazują się brzemieniem ponad jego siły, Batman zaczyna dominować jego całe życie. Co ciekawe, zostaje to oddane nie tylko przez samą postać, ale i jej otoczenie, nawiązując niejako do romantycznej koncepcji natury odbijającej w sobie wewnętrzny wszechświat człowieka. Brak tu blichtru, połyskującej nowością techniki, gładkich powierzchni, milionów wydanych na wyposażenie bohatera – zamiast tego mamy nawiązujące do dieselpunku wyposażenie batjaskini, które wygląda, jakby zostało kupione z drugiej ręki i swoje najlepsze lata miało za sobą, wciąż psujące się i rzadko działające tak jak powinno, szwankujący ekwipunek, posiadłość oszałamiającą nie tyle swoim przepychem, ile gotyckością i powolnym poddawaniem się entropii. W momencie, w którym znajduje się Bruce Wayne, widzimy człowieka, którego możliwości okazują się niewystarczające do bycia Batmanem w takiej formule, w jakiej był nim dotychczas.
Zapłata za bohaterstwo
Relacja z otaczającym światem jest jednak dwukierunkowa i wypalenie Wayne’a wydaje się reakcją na niezgodność oczekiwań z rzeczywistością wciąż starającą się zdusić wszelkie dobro w ludziach. Mściciel z Gotham okazuje się nieodrodnym synem swojego miasta, niezależnie od tego, jak silny wpływ miało na niego wychowanie w rodzinie filantropów. U Reevesa miasto jest nie miejscem, ale stanem umysłu – a Batman opowiada o człowieku, który stara się wyjść poza to, czym przesiąknął, i stać się kimś więcej, wyrwać z systemu reagującego przemocą na przemoc. Zupełnie inaczej brzmi powtarzane w filmie kilkakrotnie i w różnych formach „nie zabijaj, nie stawaj się kimś takim”, jeśli weźmiemy pod uwagę, że sam Batman ma na swoich rękach dużo krwi. Raczej nie widać, żeby zabijał innych bezpośrednio, ale wielu jego przeciwników ginie np. w wyniku upadku z wysokości czy innych obrażeń.
W Gotham nie da się widocznie być nieskalanym, nawet jeśli chcesz działać dla dobra innych, musisz sięgnąć po zło i niegodziwość. A przynajmniej jeśli walczysz ze złem własnoręcznie – Bruce Wayne wydaje się nie tylko przytłoczony trybem życia, który wymusza na nim bycie Batmanem, ale też, jak wielokrotnie widać na ekranie i słychać podczas niesamowitej sceny szczerej rozmowy z Alfredem w szpitalu, ale doświadcza też potężnego dysonansu poznawczego, starając się dorównać swojemu ojcu. Filantropia nie jest tym samym co łapanie przestępców i o ile ta pierwsza wydaje się bezpieczniejsza i pozwala, przynajmniej teoretycznie, pozostać po stronie „tych dobrych”, o tyle bycie mścicielem to rozkrok między światłem a ciemnością. Wayne chciałby kontynuować dzieło swojego ojca, być taki jak on, działać tylko dobrze – ale musi stać się taki jak ci, z którymi walczy, żeby móc wywrzeć zmianę. U Reevesa droga Batmana jest drogą trudną, wymagającą zbrukania i poświęcenia, żeby móc coś zmienić w świecie.
Wayne nie nadąża już za wciąż zmieniającym się obrazem swojej drugiej tożsamości.
Dlatego jednak właśnie on staje się w tym filmie ostatnim sprawiedliwym, który, mimo że pogardzany i spotykający się z coraz mniejszym zrozumieniem, może ocalić wszystkich. Czas akcji filmu jest okresem wyborów nowej władzy w Gotham, a zarazem czasem wymiany pokoleniowej – naprzeciw przedstawiciela elit, które doprowadzają miasto do upadku, staje młoda aktywiska mająca plan i energię, żeby podźwignąć je z narastającego mroku. Tyle że wszystkie argumenty i racje każdej ze stron brzmią w filmie dość sztucznie; obłuda starej władzy ściera się z nadzieją młodości, ale każda z nich wydaje się półprawdą dla widzów, którzy podążają tropami Batmana, jedynej osoby znającej Gotham i cały przekrój jego społeczeństwa od podszewki i na wylot. Właśnie to, że Wayne/Batman obraca się dosłownie we wszystkich kręgach i zna wszystkie twarze miasta, sprawia, że jest jedyną osobą zdolną wprowadzić zmianę sięgającą do korzeni miasta. Niezależnie od tego, w jakim cieniu się znajduje Batman czy jak bardzo jest pogardzany, z czym mierzy się Bruce Wayne, jak wykorzysta swoje przywileje i jak odniesie się do dziedzictwa swojej rodziny – odkupienie miasta zależy tylko od odkupienia jedynego człowieka, który ma odwagę i determinację, żeby ratować je co noc tak jak umie.
Ogniu, krocz za mną
Pod tym względem naprawdę warto oglądać Batmana w duecie z Jokerem Todda Phillipsa nie tylko dlatego, że od najdawniejszych czasów obie postacie się dopełniają i nie mogą bez siebie istnieć. W filmach tych widzimy dwie drogi do odkupienia możliwe w Gotham, w którym konflikty przybierają rozmiary epickich ostatecznych pojedynków dobra ze złem, a wszystkie przedstawione wydarzenia mogłyby zajść naprawdę. Ma to ogromne konsekwencje fabularne nie tylko dla przedstawionych światów, ale tez dla samego odbioru obu obrazów. W przypadku Batmana trudniej uwierzyć w realizm tego, co widzimy na ekranie, ale decyduje o nim bolesna znajomość i przyziemność przedstawionego konfliktu. Pojawiający się na ekranie Riddler i Pingwin nie są groteskowi czy cudaczni, to po prostu ludzie o różnych poglądach i statusie społecznym. Sprzęt, którego używa Wayne, także nie jest w żaden sposób futurystyczny czy nieprawdopodobny, a intryga powraca w jakimś sensie do detektywistycznej tradycji tej postaci – nie chodzi o cudowność, ale o rozwiązanie tajemnicy i powstrzymanie zagrożenia.

To właśnie Batman jest tu nie na miejscu – o ile na przykład Pingwin stanowi po prostu element tkanki Gotham, a Riddler jest odrzuconym przez nie outsiderem, o tyle zamaskowany, przebrany za nietoperza Wayne to groteskowy intruz, ktoś obcy i niepożądany, kto wprowadza element chaosu do ciągłego ścierania się sił porządku i świata przestępczości. Batman, podobnie jak Joker, opowiada jednak właśnie historię człowieka, który nie pasuje do zastanego świata i widzi, że to z tym rzeczywistością jest coś nie tak. W obu przypadkach mamy też do czynienia z różnymi strategiami jego zmiany. O ile w Jokerze narzędziem zmiany jest rewolucja – świat, który niszczy wszelkie piękno i wrażliwość, jest tu do cna przegniły, musi więc spłonąć, żeby można było stworzyć coś nowego – o tyle Batman skłania się ku ewolucji – świat gnije, ale jest jeszcze dla niego szansa, a jako że mam większe możliwości od innych, muszę się poświęcić i spłonąć, żeby dać innym szansę na zmianę.
To właśnie Batman jest tu nie na miejscu.
Tytułowe postacie dopełniają się w tych dwóch obrazach chyba bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – wyjątkowo silnie podkreślona zostaje rola poświęcenia i cierpienia, które mają dać nowy początek. Joker i Batman doświadczają w swoich życiach zbyt wiele świata i przemocy i decydują się symbolicznie złożyć samych siebie w ofierze, poświęcić dla jakiegoś celu. Pierwszy z nich chce zniszczenia i odbudowy, żeby wartość każdego człowieka była niezależna od jego statusu czy stanu zdrowia, drugi jest z kolei wszystkimi nadziejami i aspiracjami, które stają się zbyt ambitne do realizacji, ale zbyt szczytne, żeby je po prostu odrzucić lub zmienić.
Bohaterowie są zmęczeni
Wiele w tym tekście zachwytów nad Batmanem Reevesa, ale według mnie na zachwyty ten film zasługuje. Oczywiście nie da się przeoczyć tu niedociągnięć takich jak zupełnie niewiarygodny wątek romantyczny, kilka dziwacznych ujęć czy nieco zbyt długie sceny akcji, które gubią gdzieś po drodze całą dynamikę – nie jestem już jednak tak pewien, czy rzeczywiście są to przeoczenia, czy zamierzone efekty, zresztą nie ma to aż takiego znaczenia, bo ważniejszą kwestią jest znalezienie odpowiedzi na pytanie– jak kształtują wydźwięk całości?

Można jej szukać w atmosferze ogólnego rozpadu i schyłkowości, o których pisałem wyżej. Film Reevesa wydaje się świadectwem końca pewnej epoki – czasu, w którym superbohaterowie mogli jeszcze pozwolić sobie na bycie jedynie postaciami z fantastyki. Nie da się ukryć, że są potrzebni i że z nami pozostaną; w końcu, jak zauważył Umberto Eco, to współczesna inkarnacja panteonu bogów i ich istnienie jest próba symbolicznego uporządkowania rzeczywistości. Nieprzypadkowo to właśnie ostatnie lata są czasem ich tryumfalnego powrotu i przejścia z nerdsfery do głównego nurtu kultury. Tam, gdzie świat przestaje być przyjazny i zrozumiały, potrzeba historii o nadziei, potrzeba tych, którzy walczą o lepsze jutro w imieniu ludzi niemających takiego wpływu na rzeczywistość.
Właśnie dlatego Batman jest tak żywotną postacią mimo sędziwego wieku – bo mierzy się z problemami, z którymi spotykamy się na co dzień, a jego losy odzwierciedlają lęki i niepokoje w czasie, w którym powstaje film. Niezależnie od tego, czy konfrontuje się z nimi wprost, czy pod postacią jakiegoś złoczyńcy, Człowiek-Nietoperz zawsze jest gotów do wyruszenia na ulice i nieważne, kogo trzeba ocalić – każdy jest tego wart. U Reevesa widzimy jednak Batmana na progu czegoś nowego; zmęczonego i wypalonego jak wszyscy, którzy próbują walczyć o lepszy świat, ale widzą, że ich samotna walka może nie wystarczać. Tegoroczny Batman to każda osoba, której coraz trudniej znaleźć siły, żeby iść dalej – i każda, która zadaje sobie pytanie, kim jest, kim uważa, że powinna być, i czy na pewno to to, czego potrzebuje.
Kadry pochodzą z: Batman, reż. Matt Reeves, scen. Matt Reeves i Peter Craig, USA 2022.