Kędzierski, Orzeł, “Szkielety” | recenzja

Zazwyczaj staram się nie zaglądać na sam koniec książki, zanim do niego nie dotrę podczas czytania. Wiem, że niektóre osoby, zanim zaczną, czytają ostatnie zdanie – nigdy jednak nie przekonałem się, po co. Jest w tym coś niecierpliwego i coś ze sportu ekstremalnego, w końcu w ostatnim zdaniu może kryć się największy ze spoilerów, który sprawi, że nic, co przeczytamy, nie będzie już takie samo. Podobnie jest w przypadku Szkieletów Pawła Kędzierskiego i Radosława Orła, ale w dobrym sensie. Trochę żałuję, że nie zajrzałem na koniec zawczasu, trafiłbym tam na zdanie, które wydaje się dobrym mottem całego komiksu. Kto ma go pod ręką, niech zagląda, a kto nie, spieszę z pomocą – ostatnie zdanie to „Fajnie jest być martwym” i to od niego warto zacząć przygodę ze Szkieletami. Jeśli ktoś chciałby posunąć się dalej i zajrzeć w inne miejsce zakończenia, też raczej nie zdradzi sobie zbyt wiele z fabuły, która jest tak zagmatwana, że często trudno nadążyć za wydarzeniami. Ale to dobrze.

Szkieletach trudno mieć pewność co do tego, kiedy zaczyna się właściwa historia, jako że punktów wyjścia jest kilka. Główne postacie, MacKluski i Wy’Doodley, są świadkami porwania jednego ze znajomych grabarzy przez tajemniczego zamaskowanego łowcę. Ten okazuje się kimś, kto powoli zmienia się w człowieka i postanawia pociągnąć za sobą inne szkielety. MacKluski i Wy’Doodley mają jednak inne zadanie: zabezpieczyć szczątki Behemota, które morze wyrzuciło na brzeg. Tam jednak pierwszy z nich postanawia sprowadzić drugiego na złą drogę i zachować część szkieletu potwora, który ma im zapewnić sukces w życiu erotycznym. Co okaże się ważniejsze?

Chciałoby się w tym momencie zakrzyknąć „but wait, there’s more!”, ale w sumie trzeba by zedrzeć gardło zakrzykiwaniem tego po każdych dwóch-trzech stronach, jako że fabuła zakręca dość często, żeby pójść w innym niż dotychczasowe kierunku. Wątki mnożą się i rwą, niektóre zostają porzucone, inne pociągnięte z większą lub mniejszą uwagą do końca . Fabuła Szkieletów nie przypomina klarownie poprowadzonej narracji, ale zbiór anegdot, które jeden szkielet mógłby opowiadać drugiemu podczas spotkania w barze. Taka rozmowa byłaby urywana, ktoś co chwila by się rozpraszał, dygresja goniłaby dygresję, aż w końcu z oryginalnej historii nie zostałoby już wiele.

Nie wydaje się to jednak wadą. Szkielety w dużej mierze są zaskakująco życiowe właśnie dzięki temu, że składają się z dygresji i urywanych wątków, z mylonych tropów i przypadkowych spotkań. Niezależnie od tego, co o tym sądzimy, życie rzadko przypomina liniowo prowadzoną narrację, w której dałoby się wyznaczyć jednoznacznie przyczyny i skutki jakichkolwiek wydarzeń; wiele rzeczy dzieje się po prostu dlatego, że się dzieje. Szkielety pod tym względem zdają się raczej opowieścią o MacKluskim i Wy’Doodleyu, którzy próbują po prostu przeżyć na co dzień, niż o jakimkolwiek szczytnym zadaniu czy śledztwie. Urywkowość komiksu staje się dzięki takiej perspektywie czymś wręcz pożądanym – bo jak opowiedzieć o czyimś (nie)życiu, skoro nie składa się ono z prostych odpowiedzi i pytań? Wiadomo, że z perspektywy pierwszej osoby życie zachowuje ciągłość, bo to osoba, która je przeżywa, jest elementem łączącym, nadającym sens wydarzeniom, ale trudno to oddać, kiedy opowiadamy o kimś.

Tymczasem losy obu szkieletów są przedstawione jako zlepek rozmów, scen, spotkań, planów i marzeń. W przypadku każdego z nich dowiadujemy się czegoś na temat kariery, czegoś na temat pragnień, czegoś na temat życia prywatnego. W pewnym momencie to, co wydarzyło się na samym początku historii, przestaje mieć aż tak duże znaczenie – bo nie chodzi już o wypełnienie zadania czy rozwiązanie zagadki. Ważniejsze staje się, jak te kwestie wpływają na inne dziedziny (nie)życia postaci – a wiodą je do konfrontowania się z przeszłością, patrzenie w oczodół nieznanemu i niesamowitemu, a w końcu stanie się częścią tej niesamowitości. Bo w Szkieletach świat zamieszkany przez ruszające się kości nie jest najdziwniejszym, co możemy zobaczyć.

Można jednak patrzeć na ten komiks także po prostu jak na jeden wielki chaos – i to też będzie w porządku. Wydaje się, że z początku szalony pomysł nie został z czasem w jakikolwiek sposób stonowany czy wygładzony, wręcz przeciwnie – wygląda to tak jakby autorzy postanowili wycisnąć z niego jak najwięcej i popchnąć całość tak daleko, jak się da. Komiks wyszedł przez to szalony i nieprzewidywalny, ale w sposób, który sprawia, że chce się czytać dalej. Właśnie poczucie absurdu i świadome zanurzanie się w jego głębiny jest chyba tym spoiwem, które trzyma wszystko w całości – bo po prostu zżera ciekawość, co wydarzy się dalej, jak z ironią i humorem można spojrzeć na własny pomysł. Sposobów zdystansowania się i pokazywanie krzywego zwierciadła w takim jeszcze bardziej krzywym jest tu zaś mnóstwo, mamy całą paletę różnego rodzaju humoru – od slapsticku i głupkowatych żartów przez nawiązywanie do rzeczywistości osoby czytającej do odniesień do tych tekstów kultury i konwencji, które mogą wydawać się niemal niszowe. Co prawda czasem wydaje się, że takie zabiegi są wciśnięte na siłę, ale to nie psuje przyjemności z lektury – bo właśnie o to tu chodzi, żeby przesadzać, żeby iść krok dalej, a jednocześnie żeby pokazać, że w sumie niewiele rzeczy w życiu jest na miejscu czy ma sens. MacKluski i Wy’Doodley to cwaniaki, które często nie wiedzą, co robić, popełniają błędy, robią bezsensowne rzeczy lub obrażają innych celowo lub przez przypadek – są zaskakująco ludzcy.

Po Szkieletach nie należy się niczego spodziewać, ale w pozytywnym sensie, bo na każdym kroku zaskakują. Lepiej podejść do lektury z otwartą głową, bo tylko wtedy będzie można dać się porwać nurtowi absurdalnego humoru i nieskrępowanego światotworzenia. Sprawiają one, że podczas lektury człowiek śmieje się w głos, łapie za głowę albo wzdycha ze zrezygnowaniem, ale wydaje mi się, że to właśnie powinien robić dobry komiks – dobry nie wyszukanymi zabiegami artystycznymi czy skomplikowaną, wielowymiarową fabułą, ale czymś, co trafia bezpośrednio do osoby czytającej i gra z jej oczekiwaniami. Pod tym względem Szkielety są świetne, bo dają to, co obiecują, czyli rozrywkę opartą na absurdzie i niepowstrzymanej wizji, która zdaje się rozsadzać każdą stronę tego zeszytu.

Ilustracje pochodzą z: Paweł Kędzierski, Radosław Orzeł, Szkielety. Łowcy skór.
Dziękuję Radosławowi Orłowi za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego <3